Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Strzelali tak długo, że krew ciekła jak z rynny - wspomnienia Adama Tuńskiego, rolnika z Płocicza

Redakcja
W bydgoskim archiwum IPN jest pewna szczególna teczka. Nieduża, cienka, w całości wypełniona rękopisem, po którym znać rękę starego człowieka. Tym człowiekiem był Adam Tuński, rolnik z Płocicza opodal Kamienia Krajeńskiego. Pod koniec życia Tuński postanowił spisać swoje wspomnienia i wysłać je do IPN.

- Siedział nad tym wieczorami – wspomina Krystyna Tuńska, żona Adama. - Nawet trochę zła byłam, że traci czas na wspomnienia, bo ja przecież wiele razy je słyszałam. Ale on był zawsze uparty, typowy koziorożec. Dziś widzę, że dzięki temu ta historia przetrwa. Mąż nie żyje już 9 lat. Oglądam często historyczne programy i co rusz łapię się na tym, że słyszę w nich rzeczy, które mój mąż przeżył na własnej skórze.

Hitlerowcy wołali: „Dzień dobry”!

Historia Adama Tuńskiego zaczyna się przed wojną, na polskich Kresach. - Urodziłem się w Kolonii Dąbrowa za Bugiem, niedaleko miasta Łuck. Mając 68 lat, postanowiłem pozostawić ślad. Nie ukrywam, że jestem patriotą mojej Polski.

Mój ojciec kupił od pana Kaczkowskiego około 10 hektarów ziemi z lasem i tam się wybudował. W Kolonii Dąbrowa mieszkało tylko dwóch Polaków, reszta to byli Niemcy. Wszyscy żyli w zgodzie, ale już przed wojną młodzi Niemcy masowo wyjeżdżali do Niemiec już nie wracając. Był sobie Niemiec nazwiskiem Sztynk. Miał 7 synów. Jak syn trochę podrósł, wyjeżdżał do Niemiec. W końcu i najmłodszy syn też wyjechał. Sąsiedzi, Niemcy, śmiali się, że stary Sztynk zarzyna tylko kolejne owce; pola już nie uprawiał, bo był stary, miał ponad 70 lat. Wyśmiewali się z niego, że w ogóle światła nie pali, tylko za dnia idzie spać. Dopiero jak wybuchła wojna w 1939 roku, ten Sztynk przyznał się, że u niego w nocy odbywały się zebrania niemieckie, na których rozprowadzano hakenkreuze. Gdy we wrześniu 1939 roku Niemcy napadły na Polskę, któregoś dnia niemieckie wojsko przejeżdżało przez Dąbrowę. Mój ojciec, stojąc przy drodze, patrzył na niemieckich żołnierzy na samochodach, a ci wołali do niego „dzień dobry”. To byli sąsiedzi mieszkający w naszej wsi.

Mam jeszcze gdzieś zdjęcia zamordowanych

Matka Adama, była człowiekiem o silnym charakterze. Gdy po 17 września wieś znalazła się pod sowiecką administracją, za radą jednego z życzliwych Rosjan, odmówiła przesiedlenia. Zagroziła, że napisze skargę do samego Stalina.

- Dzięki temu oporowi pozostaliśmy na swoim gospodarstwie, lecz nie na długo. Pod koniec 1942 roku powstały bandy ukraińskie, mordując rodziny całe rodziny w bestialski sposób - obcinając języki, wrzucając do studni, podrzynając gardła. Ojciec mój, bojąc się spać we własnym mieszkaniu, wykopał schron w ogrodzie, w młodych zarośniętych śliwkach, zamaskowany chrustem. O zmroku z mamą i starszą ode mnie siostrą spędzaliśmy noc w tym schronie. Ojciec obserwował okolicę z drzew, z krzaków albo ze zboża, przez co nabawił się choroby zesztywniającej kręgosłup, z czego się już nie wyleczył. Dopóki bandy ukraińskie działały z dala od nas, mówiono, że to jakieś porachunki międzysąsiedzkie. W końcu i u nas utworzyła się policja ukraińska, uspokajająca Polaków, żeby się nie bali, bo będą panować nad sytuacją, wydadzą nam, Polakom, stosowne papiery bezpieczeństwa. Byli to Ukraińcy z innej wsi, dobrze znani moim rodzicom. Pewnego dnia przybyła ta rzekoma policja do Polaków mieszkających po drugiej stronie wsi i zapowiedziała, że wieczorem następnego dnia wydadzą dokumenty bezpieczeństwa. Była to rodzina 7 osobowa do której przyjechał z innej wsi kuzyn piętnastoletni. Tego feralnego dnia chłopak pasł krowy. Usłyszał z domu strzały, krzyki i jęki mordowanych domowników, więc przeraził się i schował w stogu słomy. Tylko zrobił otwór w słomie i obserwował. To była ta policja ukraińska.

Pomordowaną rodzinę znaleziono w piwnicy i natychmiast pochowano. Ale wcześniej zrobiono zdjęcia. Jeszcze gdzieś te zdjęcia zamordowanej rodziny znajdują się u mnie.

Niemcy wydali nam karabiny

Po tym morderstwie następnego dnia postanowiliśmy opuścić swoje gospodarstwa. Dobrze pamiętam jak rano ojciec włożył w wóz drabiny, żeby więcej załadować swojego dobytku, część dobytku zakopał w krzakach z myślą, że to się skończy w krótkim czasie. Tego dnia słychać było w oddali strzały. Drogą przy naszych zabudowaniach uciekło dwóch postrzelonych mężczyzn. Wzięliśmy trochę zboża mąki i niezbędnych rzeczy do ubrania, 2 owce z długą wełną, 2 krowy wysokomleczne. Wyjeżdżając ojciec wypuścił na wolność źrebaka dwuletniego, 2 krowy, 3 jałówki, kury i świnie, żeby nie padły ofiarą spalenia. Na wolności może dadzą radę przeżyć. Uciekając do miasta Łuck, widzieliśmy za sobą dymy wzniecanych pożarów.

Dołączyli do nas nowi uciekinierzy. Była noc, padał uciążliwy deszcz matki z dziećmi schroniły się w łuckim kościele, a ojcowie dyżurowali przy swoich wozach z dobytkiem. Nagle przyjechało dosyć dużo wojska niemieckiego do tego miasta. Powiedzieli, że zapewnią nam obronę przed Ukraińcami. W kościele postawiono długie drabiny. Niemcy wydali karabiny, w każdym oknie na zmianę stróżował ktoś z uciekinierów. Po kilku dniach pobytu w tym kościele Niemcy zaoferowali nam ochronę. Że przeprowadzą nas w bezpieczne miejsce, gdzie nie ma tych bandytów. Pewnego dnia zrobili zbiórkę wszystkich uciekinierów. Wydano na każdy wóz karabin. W razie napadu bandytów ludzie mieli zejść z wozów, schować się w przydrożnych rowach i bronić się. Było nas około 100 wozów. Na przedzie jechali. W samochodach, Niemcy. Na tyle naszej kolumny też kilka samochodów uzbrojonych Niemców.

Rano palili ciała

Doprowadzono do nas to Białegostoku do obozu ogrodzonego drutem kolczastym. Z drewnianymi barakami na jakiś łąkach. Miasto Białystok było dokładnie stamtąd widać. Zaprowadzono nas za druty, zamknięto bramę. Przez mikrofon jakiś Niemiec powiedział, że do wieczora cośmy ze sobą przywieźli, jest nasze, możemy sobie sprzedać, a wieczorem mamy tylko. Ze sobą wziąć co mamy w ręku, bo pójdziemy do Niemiec na roboty. Moja mama tylko ze złości ostrzygła nasze 2 owce (a po wojnie zrobiła nam z tej wełny skarpetki). Siedzieliśmy w tych barakach za drutami, śpiąc na drewnianych pryczach. W nocy żywcem chciały nas zjeść zjeść wszy pchły pluskwy i karaluchy. Nie wolno nam było się zbliżać do ogrodzenia, które było pod prądem, a na wieżyczkach siedzieli żandarmi z karabinem. Kto nocą próbował podkopać się pod drutami albo prąd go zabił, albo został zastrzelony. Rano te ciała były palone na stosie.

Pogłaskał dzieciaka po głowie i zastrzelił

Dni w obozie upływały nam bardzo wolno. Pewnego dnia padł rozkaz, żeby wszyscy wyszli z baraków. Zaprowadzono nas do wagonów towarowych dość zdewastowanych. Były to 4 wagony, a na stacji dołączono do nas 4 wagony z Żydami – całymi rodzinami. Był to słoneczny dzień, jadąc mijaliśmy po obu stronach budki strażnicze. W każdej budce siedział Niemiec z karabinem, więc ludzie, którzy decydowali się na ucieczkę z pociągu, nie mieli szansy przeżycia. Dość często przy torach leżały ciała uciekających z transportu. Jadąc zauważyłem nieżywą kobietę. Przy niej stał może pięcioletni dzieciak. Niemiec zawołał go do siebie, pogłaskał go po głowie, coś rzucił. Dzieciak poleciał po to i wówczas Niemiec strzelił. Chłopak tylko fikał nogami.

Pod wieczór podróż naszą przerwał wybuch na torach. Założona przez partyzantów mina zniszczyła wagony jadące przed parowozem i częściowo został zniszczony parowóz. Dwa dni staliśmy w pustym polu, nikomu nie wolno było opuszczać wagonu, bo grożono od razu śmiercią. Po 2 dniach postoju z Białegostoku przejechała lokomotywa, żeby zabrać wagony z powrotem. Chciano nas na miejscu powystrzelać, ale moja mama umiała trochę po niemiecku i przy pomocy jeszcze innych Polaków, uprosiła, żeby wrócić z powrotem do Białegostoku.
Niemcy podeszli do wagonów z Żydami i powiedzieli, że jeśli wyrzucą z wagonów wszystkie drogie rzeczy: zegarki, złoto, pieniądze, naszyjniki, to ich tutaj wypuszczą. Pozbierali to, co Żydzi wyrzucili, a potem ustawili się po obu stronach wagonów. I tak długo w wagony strzelali, że krew ciekła jak woda z rynny. Nawet nie sprawdzili czy wszystkich zabito.

Polacy byli już na w pół żywi, myśleliśmy, że skończą z nami tak samo jak zrobili z Żydami, ale w końcu doczepiono lokomotywę do naszych 4 wagonów, wagony z zabitymi Żydami pozostawiono w miejscu wybuchu miny. Jadąc z powrotem do Białegostoku, jeszcze leżeli ci zabici, nikt tych martwych ciał nie posprzątał.

Koń za dwa litry spirytusu

Dojechaliśmy szczęśliwie do Białegostoku. Wprowadzono nas z powrotem do baraków. Gnębiły nas te same insekty. Na początku roku 45 oznajmiono nam, że nas wykupił PCK. Załadowano nas na wagony. Z początku uważaliśmy, że to podstęp niemiecki. Jechaliśmy kilka godzin w wagonach bydlęcych. Pociąg zatrzymał się na pewnej stacji i kazano nam iść do dużego gospodarstwa. Tam oznajmiono nam, że kto może niech sobie szuka jakiegoś środka do życia. Jeśli kto ma blisko rodzinę, niech się nią skontaktuje. Mieliśmy rodzinę koło Zamościa. Rodzice skontaktowali się z nią. Dostaliśmy wiadomość, żeby się nie krępować, tylko natychmiast przyjeżdżać. Moja mama aż zapłakała, gdy zobaczyła jak oni biednie żyją. Przywitali nas tym, co mieli: suche ziemniaki, kapusta kiszona, cebula - tym się tylko żywili, bo krowy, świnie a nawet drób Niemcy im zabrali. Miejscowość ta nazywała się. Niedzieliska, około 10 km od Zamościa. Podczas działań wojennych spłonęło pół wsi. W jednym pokoju mieszkało nas 10 osób. Na szczęście później wziął nas do swojego mieszkania starszy kolejarz. Otrzymaliśmy dla siebie jeden pokój. W tym czasie było to był to prawdziwy luksus.

Doczekaliśmy wiosny Rodzice postanowili przenieść się do wsi Siedliska, obejmując częściowo spalone gospodarstwo. Niespalone było tylko mieszkanie. Trwała jeszcze wojna podziemna, równocześnie przeprowadzano komasację dużych majątków. Zaczęto na dużą skalę uprawę pola przez co wielu ludzi zginęło od ukrytych min. Nie było żadnych traktorów, ludzie orali pola tylko końmi kupowanymi od wojska. Była również dostawa koni amerykańskich, które niektórzy szczęśliwcy otrzymali. Moi rodzice otrzymali konia od wojska rosyjskiego. Miał ranę postrzałową na grzbiecie, która nie chciała się zagoić, ciągle ropiała mocno śmierdząc. Za tego konia ojciec musiał dać 2 l spirytusu własnej produkcji.

Pies wyczuł ubeków

W końcu nastąpił koniec wojny. Choć wojna się już skończyła prawie 2 lata wcześniej, to jeszcze grupy należące do AK ukrywały się. Partyzantów uważano ich za wrogów Polski i po złapaniu takiego osadzano w więzieniu, gdzie nadal się nad nimi znęcano. Dopiero po amnestii nastąpiła stabilizacja życia i praktycznie koniec wojny podziemnej. Byli partyzanci powrócili do swoich rodzin i życie toczyło się ponownie dalej

Brat mojej mamy w 1946 roku wyjechał na Zachód. Doradził nam, żebyśmy do niego przyjechali, że jest duże gospodarstwo, będziemy mieszkać razem.. Rodzice postanowili wyjechać na zachód. Załadowaliśmy nasz dobytek - jedna krowa, jedno cielę, koń, źrebię, 20 kur i wyjechaliśmy ze stacji Zamość. Po drodze dołączono nasz wagon do podobnych. Podróż trwała kilka dni. Nasza stacja docelowa to był Kamień Krajeński, a zawieziono nas do Kamienia Pomorskiego koło Brodnicy. Musieliśmy siedzieć w wagonie aż skompletuje się kolejny transport w tym kierunku. Wreszcie dojechaliśmy do naszej stacji kolejowej w Kamieniu Krajeńskim i osiedliśmy na gospodarstwie 10-hektarowym z bratem mojej mamy. Wznowiłem naukę w szkole.

Wiosną w 49 roku przeprowadziliśmy się do gospodarstwa malowniczo położonego 400 m od lasu. Często jednak ciszę zagłuszał nam pies, który kogoś przeganiał od domu. Mama była tym bardzo przerażona, nie wiedziała, czy to był złodziej czy bandyta. Aż pewnego majowego wieczora, zaraz po zmroku, wreszcie odezwał się jeden osobnik, żeby psa zawołać do siebie. Gospodarstwo było obstawione, z każdej strony wyszli nieznani mężczyźni z bronią. Jeden przemówił że nas pilnują, są z UB. Okazało się, że nasze gospodarstwo było pilnie obserwowane z pobliskiego lasu. Bezpieka chodziła wieczorami nasłuchiwała, kto słucha radia, co więc o wiązało się z konsekwencjami.

Ta kosa strąci komuś głowę

Z początku lat 50 rozpoczęła się agitacja rolników do tworzenia spółdzielni produkcyjnych i PGR-ów. Do mojej mamy przejeżdżali prawie co tydzień ludzie z powiatu Sępólno na agitację. Były żniwa, mama kosiła, ja wiązałem snopki. Przyjechało na pole 3 panów, przerwali nam pracę, zaczęli ponownie nas uświadamiać. „Po co pani tak sama z synem się męczy? W spółdzielni produkcyjnej będziecie mieć lżejszą pracę, w kurniku lub świniarni. Syn przyjdzie do szkoły”. Mam wzięła kosę w rękę. Powiedziała, że nie chce już tego słyszeć, żeby nie przychodzili i opuścili jej pole, bo jak się zdenerwuje, to ta kosa strąci komuś głowę.
Na rolników nałożono obowiązkowe dostawy zboża, mleka, mięsa, ziemniaków. Nakazy dostaw obowiązkowych miały nierealne terminy. Na przykład na 25 lipca należało dostarczyć tonę zboża, które jeszcze na polu było zielone. Na nasze gospodarstwo nałożono 5 ton, a rok był bardzo mokry, za dużo nie posiane. Ponieważ zboża nie odstawiliśmy, przyjechał z powiatu komornik i 3 ludzi wyznaczonych z wioski i wozem zaprzężonym w 2 konie. Komornik poszedł do stodoły patrzeć, ile jest zboża, zobaczył trochę owsa. Mama stanowczo oświadczyła, że to jest potrzebne na wiosnę do siewu. I konie też muszą dostać, żeby nie zdechły. Wtedy komornik chciał wejść na strych domu, ale jak już nadmieniłem, moja mama była kobietą wygadaną i odważną. Chwyciła za szpadel i powiedziała: „Spróbuj tylko. Drzwi otworzysz, a zaraz tym szpadlem rozwala ci głowę, a te chłopy załadują na wóz ciebie. Tam na górę nic nie zaniosłeś i nie będziesz zanosił.

Komornik napisał w swoich papierach, że nie ma zboża do wzięcia. Już więcej nie przejechali. Na drugi rok zastosowali inną metodę. Kto nie odstawił zboża, był wrogiem klasowy. Odwożono go natychmiast do Chojnic za kratki, na pół roku. Mojego kuzyna wezwali na coś w rodzaju kolegium. Pytania zadawał mieszkaniec Kamienia, którego zadaniem było ściganie zaległości planu. Był nadgorliwym służbistą. Zapytał: „Dlaczego nie odstawiliście 70 l mleka? Jesteście wrogiem klasowym?”. Kuzyn na to, że krowy mają się teraz cielić, to odstawi mleko. Ale ten służbista bez chwili zastanowienia powiedział: „Brać go, to wróg klasowy”. Było w tym pomieszczeniu 4 ubowców. Kuzyn chwycił 2 krzesła, stanął w kącie w pokoju i powiedział, że żywcem go nie wezmą. Kto się do niego zbliży, wali prosty w łeb. Całą wojnę przeżył, nie zabił żadnego człowieka, a teraz będzie musiał to zrobić. Zrobił się duży zamęt. W następnym pokoju był jakiś pan na kontroli, zainteresował się, co tam się dzieje i uspokoił tego służbistę. Rolnik był zawsze postrzegany jako wróg i niewolnik lub jakiś złoczyńca.

Adam Tuński był człowiekiem bardzo zaangażowanym w sprawy społeczne. Pełnił m.in. funkcje radnego.
Adam Tuński był człowiekiem bardzo zaangażowanym w sprawy społeczne. Pełnił m.in. funkcje radnego. Marietta Chojnacka

Podręczniki na makulaturę

Ojciec zmarł w 52 roku życia. Pozostałem na gospodarstwie sam z mamą. Kończąc 7 klasę szkoły podstawowej, postanowiłem złożyć wniosek do szkoły leśniczych. Odpowiedź otrzymałem negatywną z powodu braku już miejsc. Złożyłem jeszcze wniosek do szkoły stolarskiej. Odpowiedź otrzymałem podobną. Nauczyciel poradził mi, żebym jeszcze raz poszedł do 7 klasy, żeby nie zapomnieć, czego się nauczyłem, i tak zrobiłem. I na kolejny rok ponownie je składałem podania. Odpowiedzi otrzymywałem takie same – odmowa z braku miejsca. Przy okazji otrzymałem informację, że jest to zemsta lokalnych władz, że mama nie należała do partii i nie podpisała deklaracji do spółdzielni produkcyjnej. Wszyscy moi koledzy, którzy składali wnioski do szkół i zostali przyjęci.
Z tego powodu postanowiłem być przymusowo rolnikiem.

Pani nauczycielka historii tłumaczyła, że Związek Radziecki przyszedł nam z pomocą w 39. roku, żeby najazd wojsk niemieckich stłumić. Ja się odezwałem, że mój tata zawsze mówił, że Związek Radziecki na Polskę napadł bez wypowiedzenia wojny 17 września, a władze rosyjskie zaraz zabierały ludzi, którzy którzy byli niewygodni temu rządowi - policjantów, urzędników, nauczycieli, oficerów, a nawet sołtysów. Ojciec wiedział, że ponad 20000 żołnierzy i oficerów Rosjanie zamordowali w bestialski sposób. Pani nauczycielka powiedziała w obecności całej klasy, że mój tata dobrze nie wiedział, jak to było naprawdę i należy wierzyć temu, co jest opisane w książkach.

Dopiero kilka lat wstecz w telewizji gazetach wyjaśnili całą prawdę. Potwierdziło się, że prawda była ukrywana przez historyków. Wszystkie książki, opisujące nieprawdę stały się bezużyteczną makulaturą. A opowiadania mojego ojca są nadal aktualne.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wielki Piątek u Ewangelików. Opowiada bp Marcin Hintz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na sepolnokrajenskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto